Marcin Sudziński
Ojciec
Przez całe życie miałem w pamięci zaledwie dwa obrazy, które przypominały mi ojca. Pierwszy to spacer, na który zabrał mnie kiedyś w dziecięcym wózku, drugi to samochód wyścigowy podarowany na gwiazdkę. Poza tym nic więcej. Żadnego obrazu postaci, żadnego wizerunku twarzy w pamięci. Ojciec opuścił rodzinę niedługo po moim urodzeniu. Potwierdzeniem jego istnienia były dla mnie czarno-białe fotografie ślubne trzymane przez moją matkę w albumie. Dwoje młodych ludzi w ślubnych strojach w atelier fotografa. Patrząc na nich miałem wrażenie, że oglądam coś abstrakcyjnego. Odkładałem te zdjęcia na półkę i czasem do nich wracałem.
W 2004 roku odnalazłem ojca. Po dwudziestu kilku latach od ostatniego spotkania, które bardzo niewyraźnie rysowało się w mojej pamięci, stanąłem w drzwiach jego mieszkania. Zbieg okoliczności sprawił, że 2004 był też rokiem, w którym zainteresowała mnie fotografia. Ta fascynacja rodziła się więc równolegle z poznawaniem ojca, próbą wejścia w jego życie, które, jak się okazało, prostym torem zmierzało ku autodestrukcji. Sporo czasu spędzaliśmy razem. Staraliśmy się najpierw rozwiązać problemy, które nie pozwalały mu godnie funkcjonować i spychały na margines. Razem odnowiliśmy mieszkanie, wyjechaliśmy na terapię, zorganizowaliśmy pomoc socjalną. W końcu ojciec zaczął pracować. Niestety ten postęp nie trwał długo, a sytuacja wróciła do punktu wyjścia.
Zimą 2006 roku zrobiłem mu zdjęcie, które potem okazało się być dla mnie tym najważniejszym. Ojciec pozwalał się fotografować. Miał przekonanie, że kiedyś te zdjęcia staną się dla mnie ważne i czasem o tym wspominał. W najcięższych chwilach, gdy w milczeniu wyciągałem aparat, on po prostu patrzył w obiektyw. To była nasza forma komunikacji. Sądzę, że miał poczucie, iż właśnie w tym momencie kieruję na niego całą swoją uwagę. Od 2007 roku sytuacja ojca stawała się coraz trudniejsza. W jego domu zaczęli mieszkać ludzie, przed którymi zbyt łatwo otwierał drzwi. W końcu odcięto prąd, wodę, przysłano nakaz eksmisji. Wczesną wiosną 2008 ojciec ciężko zachorował i trafił do szpitala. Lekarze zdiagnozowali raka. Nowotwór był złośliwy i szybko postępował. Oznajmiłem mu to, gdy poczuł się trochę lepiej. Potem zrobiliśmy zdjęcie na ławce przed szpitalem. Dostał skierowanie na radioterapię, która w tej sytuacji nie miała większego znaczenia. Umarł latem w hospicjum. Nie zobaczył ani jednego ze zdjęć, które razem zrobiliśmy. Pozostały negatywy – najcenniejszy prezent, jaki od niego dostałem.