Elinor Carucci
urodzona w 1971 r. w Jerozolimie, w Izraelu
Kryzys (2002-2003)
Cykl powstawał w bardzo trudnym okresie mojego małżeństwa.
To dzięki fotografii byłam w stanie z boku spojrzeć na to, co się wtedy działo. Sam fakt, że Eran pozwalał mi robić zdjęcia w tych trudnych chwilach, w pewnym sensie pozwolił mi się do niego ponownie zbliżyć.
Byłam zdziwiona, że tak bardzo potrzebne było mi fotografowanie, że przekraczałam własne granice. Chciałam spojrzeć na nas., móc ujrzeć piękno w tych bolesnych chwilach, tworzyć, czuć siebie i to, kim jestem, bo wszystko inne wydawało się być w stanie chaosu i poza jakąkolwiek kontrolą.
Czułam potrzebę nazwania tych zdjęć dokładniej, niż robiłam to do tej pory. Niektóre sytuacje zyskiwały znaczenie tylko dzięki takiej informacji – normalnie wydawałyby się nudne i zwyczajne. Dzięki zaledwie kilku określającym ją słowom, dokumentowana chwila nabierała wagi. Samo wskazanie „to o to chodzi” umożliwiło zrozumienie jej głębszego znaczenia.
Teraz to mój znak ostrzegawczy. Wiem, czego szukać, na co uważać; zdjęcia mi o tym przypominają.
Moja matka była pierwszą osobą, którą sfotografowałam i wciąż nieustannie robię jej zdjęcia. Mama była i jest – dosłownie, acz na więcej niż jeden sposób – moim naturalnym punktem wyjścia, łącznikiem ze światem. Kiedyś myślałam, że zarówno nasze konflikty, jak i poczucie bliskości, bezpieczeństwa i ciepła, sposób, w jaki ją postrzegałam, gdy byłam jeszcze dzieckiem, w naturalny sposób skończą się wraz z końcem dzieciństwa. Być może faktycznie przekształciły się, wzniosły się na inny poziom, jednak pod wieloma względami nie przestały we mnie żyć.
Zaczęłam jej robić zdjęcia, gdy miałam piętnaście lat. Używałam starego Canona mojego ojca. Stopniowo, niczym po spirali, tematyka moich zdjęć rozszerzała się. Od mojej matki przeszłam do zdjęć ojca i brata, potem całej rodziny, aż w ostatnich latach punkt ciężkości moich fotografii przeniósł się, przynajmniej częściowo, na mojego męża, Erana. Moja matka nie jest już jedyną silną osobą w moim życiu, nie jest już moim jedynym źródłem bezpieczeństwa, siły, piękna, jednak wciąż określam moją własną kobiecość, samą siebie, w odniesieniu do niej. Przygotowując mnie do życia, pokazała mi świat widziany swoimi oczyma. To był długi proces, który wciąż trwa. Gdy miałam dwadzieścia dwa lata nałożyła mi na usta szminkę – swoją szminkę. To jedna z tych rzeczy, które symbolizują zarówno ciągłość, jak i podział. Moja własna kobiecość, choć zawsze nawiązująca do niej. Co najdziwniejsze, wydawało mi się, że jej szminka mnie w jakiś sposób ochroni. Ta właśnie bliskość w pewnym sensie pozwoliła mi się jednak od niej oddalić, poszerzyć zarówno krąg życiowy, jak i zawodowy, a w końcu skupić się na Eranie, a nawet na sobie. Aparat był tu sposobem na zbliżenie się i ucieczkę jednocześnie. Był świadectwem niezależności, a zarazem nowym sposobem znalezienia więzi. Granica, dystans, ale także dokumentacja bliskości. Widziałam swoją matkę, męża, ojca, związanych ze mną, a jednocześnie w oderwaniu.
W pierwszych latach robiłam zdjęcia intuicyjnie, wręcz impulsywnie. Po pewnym czasie zwróciłam się w kierunku czegoś, co uważałam za bardziej profesjonalną fotografię. Tworzyłam serie czarno-białych zdjęć, których obiektami byłam ja i moja matka. Były pozowane, matka wyglądała na zbyt nastawioną na zdjęcia, zbyt przygotowaną, prezentowała mi się. Nie chodzi o to, że brakowało nam szczerości czy otwartości, bo tak nie było. Próbowałyśmy odtwarzać sceny z życia, prawdziwe sytuacje. A jednak czegoś brakowało, nie podobały mi się efekty. Przerwałam zdjęcia, zrobiłam sobie kilkumiesięczną przerwę.
Gdy wróciłam do fotografii – miałam wtedy około dwudziestu jeden lat – zrobiłam krok wstecz. Przestałam starać się odtwarzać i pozorować w kontrolowanych warunkach rzeczy, które miały wcześniej miejsce. Postanowiłam wrócić do tego, od czego zaczęłam: robienia zdjęć sytuacjom w trakcie ich trwania. Zaczęłam pracować w kolorze, który wydaje mi się cieplejszy, bardziej wyrazisty. Bez uprzedzenia, bez konieczności współpracy, zdjęcia robione seriami. Zdjęcie, wywołanie, sprawdzenie efektu i od nowa. Wciąż fotografowałam głównie siebie i matkę, jednak im bardziej intensywnie działałam, posługując się instynktem, tym bardziej stopniowo wciągnęłam mojego ojca, mojego brata Pinnina, Erana, moich dziadków, kuzynów – wszystkich, których los był spleciony z naszym. Moje kadry stały się gościnne i elastyczne. To, co wcześniej uważałam za mało znaczące, przesunęło się do centrum, często stając się tematem samo w sobie. Jak na ironię, im bardziej skupiałam się na szczegółach, im bardziej się przybliżałam, tym bardziej tematy okazywały się uniwersalne. Przesuwanie się do środka oznaczało odsuwanie się dalej. Praca ze szczegółami – znamieniem na skórze, szwem, włosami, okiem, pocałunkiem – przenosiła mnie poza granice rodziny.
Sama obecność aparatu stała się bardziej zwyczajna, oswoiliśmy się z nim. Wciąż jednak obiektyw generował, a nie dokumentował, zdarzenia. Nie dlatego, że miał osobowość, ale ponieważ prowokował do przyjmowania jakiejś pozy. Poprzez sam fakt dokumentowania, zdjęcie zdaje się konkurować ze swoim własnym przedmiotem, pokazując go w innym, choć niekoniecznie fałszywym, świetle. To tak, jakby stanąć przed lustrem: patrząc w nie napina się lekko mięśnie twarzy, zmieniając jej wyraz. Ja i moja rodzina zaczęliśmy dowiadywać się o sobie nowych rzeczy, a przynajmniej drobnych faktów, o których istnieniu nie mieliśmy wcześniej pojęcia. Czasem zdjęcia pojawiały się zanim byłam w stanie określić, co je zainicjowało, przez co wcześniej niewyrażone uczucia zaczęły nabierać kształtów. Co więcej, aparat czasem mówi to, czego ja nie odważyłabym się pomyśleć. Podział na to, co wydawało mi się, że widzę w życiu, to, co widziałam na zdjęciach i to, co wydawało mi się, że widzę na zdjęciach, stał się niezwykle problematyczny. Jak przy niekończącym się dublowaniu ujęcia, nie zawsze byłam pewna, czy dana mina – emocje, westchnięcie czy zmarszczenie brwi – była prawdziwa, czy też naginam moje wspomnienia do tego fragmentu uchwyconego przez aparat. Często mam wrażenie, jakbym miała dwa równoległe zestawy wspomnień. A mimo to, jakkolwiek skomplikowany może być związek między życiem a jego obrazem, wciąż ufam zdjęciu, i wierzę, że to, co zostanie na nim uchwycone, jest w dużym stopniu prawdziwe. Obiektyw jest często bardziej bezstronny niż moje oczy. A ponieważ pozwala zachować jakąś część życia – w przeciwnym wypadku byłby dla mnie bezużyteczny – pełni też funkcję dokumentalną. Kiedy mam coś na zdjęciu, wydaje mi się, że jest to zabezpieczone przed upływem czasu, dlatego czuję, że mogę się z tym rozstać. Daje mi to poczucie zabezpieczenia prawdziwej przeszłości.
Moja praca nigdy nie była dla mojej rodziny ciężarem. Choć może to zabrzmieć jak truizm, nigdy nie byłam zwolennikiem przedkładania sztuki ponad życie, a na pewno nie w przypadku mojej rodziny. Nie oznacza to, że nigdy nie pojawiały się pokusy. Złapałam się kiedyś na tym, że pobiegłam po aparat, gdy ojciec leżał w łóżku z wysoką gorączką. Zatrzymałam się. Takie zdjęcia byłyby zbyt zdystansowane i dystansujące, zarówno z perspektywy stosunków międzyludzkich, jak i sztuki. To pokusa zrobienia czegoś prowokacyjnego i wulgarnego – staram się jej nie ulegać. Istnieje również kwestia związku pomiędzy sztuką a życiem, którego, moim zdaniem, nie da się zachować, jeśli moje zdjęcia za bardzo naruszą daną przestrzeń. One oparte są na intymności i nie mogę pozwolić sobie na zrujnowanie tego. Nie ukażę przecież intymności w jakiś ogólny sposób, o ile w ogóle istnieje coś takiego, jak ogólna intymność. Mogę powiedzieć coś uniwersalnego na ten temat jedynie poprzez osiągnięcie prawdziwej intymności. Własnej intymności. Tego prawdziwego, rzeczywistego związku, który łączy mnie z konkretnymi ludźmi, których kocham. To, z czego mogę czerpać najgłębsze inspiracje, znajduje się wewnątrz sfery tego, co znajome i bliskie. Ustalam zatem granice. Nie naskakuję z aparatem na matkę, gdy ta się budzi. Nie biegnę po aparat, gdy kłócę się z Eranem. Nie stoję obok i nie dokumentuję, gdy ktoś płacze.
W różnym stopniu moje zdjęcia pomogły nie tylko mnie. Oni wszyscy stali się częścią tej pracy do tego stopnia, że nie mogę traktować tych fotografii, jako tylko moich własnych. W równym stopniu należą przecież do nich.